RSS

Film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć.
Alfred Hitchcock

Czarny łabędź




Niezwykły. Fantastyczny. Nietypowy. Perfekcyjnie zagrany. Doskonale przemyślany.

Czarny łabędź rozłożył mnie na łopatki.

Będąc małą dziewczynką wierzyłam w to, że będę baletnicą.. Pewnia każda tak ma.. Piękne sukienki, porcelanowa cera, tysiące kwiatów po występie. Główna bohaterka Czarnego łabędzia - Nina (doskonała rola Natalie Portman!) jest baletnicą. A co więcej, właśnie dostała główną rolę w Jeziorze Łabędzim. O ile granie roli białego łabędzia jest dla niej pestką - ma problem z odegraniem ciemnej strony swojej osobowości - Czarnego łabędzia.

Darren Aronofsky zabiera w nas mroczną, niezwykłą i przedziwną historię przemieniania się Niny z grzecznej dziewczynki w siejącego destrukcję pięknego potwora. Z dnia na dzień Nina popada w coraz większy obłęd na temat roli, swoich rywalek, nadopiekuńczej matki. Odkrywa ukryte w podświadomości pragnienia i pozwala sobie się w nich zatracić. Nina niestety przestaje kontrolować granicę między jawą a snem. Posuwa się coraz dalej, aż do całkowitej zagłady..

Czarny łabędź to murowany kandydat do Oscarów. I to wielu. Portman pokazała, że nie ma problemów z zagraniem rozdwojenia jaźni - z jednej strony jest niewinną istotą, która ma problem z głośnym mówieniem, a z drugiej - pełną pasji i opętania wredotą. Warto tu również wspomnieć o doskonałych zdjęciach, muzyce.

Dobre role w tym filmie nie kończą się na Natalie Portman. Winona Ryder - jak nie ona, Vincent Cassel - bardzo przekonujący i świetna Mila Kunis.

Polecam Czarnego łabędzia. Nie jest to film łatwy, ale na pewno pozostaje w głowie na długo po jego obejrzeniu. Znakomity!

Precious aka Hej, skarbie




Precious chciałam zobaczyć od dawna.. Trudno mi jednak napisać jakie są moje wrażenia po zobaczeniu tego filmu.

Ze względu na zawód moich rodziców, od dziecka słyszę historie o patologicznych rodzinach. Za każdym razem, gdy widzę na ekranie wciskanie kitu typu "mamusia mnie bije, ale ja i tak ją kocham", albo "nie mamy co jeść, ale z domu nie odejdę" to zalewa mnie fala nienawiści.

Z Precious jest jednak trochę inaczej. To historia dziewczyny potwornie otyłej, ale otyłej z winy mamusi, która ją tuczy. W domu jest cudowna atmosfera - Precious ma dziecko ze swoim ojcem i kolejne w drodze, mamusia wyzywa ją od idiotek, rzuca w nią doniczkami. Jedynym ratunkiem dla dziewczyny właśnie wyrzuconej ze szkoły jest kurs przedmaturalny. Poznaje tam dziewczyny w podobnej sytuacji, a przede wszystkim nauczycielkę, która w nią wierzy.

Dużym aktorskim zaskoczeniem jest dla mnie Mariah Carey, która do tej pory kojarzyła mi się z wyfiołkowanym babsztylem pozbawionym naturalności. A tu niespodzianka - wory pod oczami, jest ubrana w szmaty z lumpeksu i nawet ma odpowiedni wyraz twarz! Na ekranie widać ją tylko kilka minut, ale jakoś utkwiła mi w pamięci. To nie jedyna gwiazdka muzyki pojawiająca się w tym filmie. W rolę pielęgniarza wcielił się sam.. Lenny Kravitz!

Największym objawieniem aktorskim jest tutaj Mo'Nique wcielająca się w rolę matki Precious. Perfekcyjna charakteryzacja na szkaradną kobietę, świetnie zagrane dialogi i ten wredny wyraz twarzy.. Nie dziwię się, że dostała Oscara.

Film Lee Danielsa jest mroczny. Trudno się jednak temu dziwić - traktuje o mrocznej historii. Pokazuje drugą stronę normalnego życia.. Speluny, w których dochodzi każdego dnia do potwornych tragedii.

Precious nie powala głębokimi analizami ciemnej strony życia. Nie daje też rad, jak rozwiązać problemy z jakimi zmaga się Precious. Scenariusz bardzo uproszczono. Matka jest zła, nauczycielka jest dobra, Precious zmienia się na lepszą. Brakowało mi pewnej dawki zaskoczenia w tej historii. Choć może to właśnie prostota jest jej atutem..

Unstoppable aka Niepowstrzymany







 

Denzel Washington w filmie Unstoppable wcielił się w rolę Franka Barnesa, dzielnego pracownika kolei, który ratuje Pensylwanię od całkowitej zagłady.

Film zaczyna się nudnawo. Panowie kolejarze szykują się do pracy. Denzel ma spięcie ze swoim nowym, młodym współpracownikiem, który okazuje się być (jak to w filmach bywa) odważnym i godnym naśladowania człowiekiem. A tu nagle, ni z gruchy ni z pietruchy, grubszy facecik, który po pracy pewnie przesiaduje przed TV z piwem w ręku, odprowadza lokomotywę z 39 wagonami na bocznicę. Niestety nie przestawiono zwrotnicy, postanawia więc wyskoczyć z pociągu (bo przecież tak wolno jedzie) i sam to zrobić. I "niespodziewanie" pociąg sobie odjeżdża.

Gdyby nie to, że ten film w dużej mierze opiera się na faktach, pomyślałabym, że musiał to wymyślić kretyn. Co to za bzdura? Ale jednak.. To zdarzyło się naprawdę.. Rozpędzony pociąg pędził 80 km/h przez 66 kilometrów. A co ciekawsze, naprawdę wiózł bardzo toksyczny ładunek.

Unstoppable (Niepowstrzymany jak kto woli) został jednak udramatyzowany do granic możliwości. Co najistotniejsze - kompletnie mi to nie przeszkadzało. Choć nic odkrywczego ten film nie przedstawia - fajnie się go ogląda. Świetne zdjęcia, nowoczesny montaż - dla mnie bomba. Aż dziw bierze, że w lokomotywie można zbudować taką akcję ;)

Co do gry aktorskiej - porywająca nie jest. Rosario Dawson grająca babkę z nadzoru ruch faktycznie wygląda na zestresowaną. Gorzej z uwielbianym przeze mnie Denzelem. Nie miał tutaj pola do popisu.

Tony Scott, reżyser Unstoppable, kojarzy mi się przede wszystkim ze świetnym Wrogiem publicznym, doskonałym Człowiekiem w ogniu, czy interesującym Fanem. Niepowstrzymany jest w stosunku do poprzedników najzwyczajniej słaby. Ale i tak warto go zobaczyć. Przede wszystkim dlatego, by zobaczyć jak pięknie działają amerykańskie media w przypadku takiej katastrofy ;)

W krzywym zwierciadle: Witaj Święty Mikołaju :))




Tak sobie myślę, że to właśnie dla takich filmów warto chodzić do kina, warto kupować DVD, zestawy kina domowego, czekać cały dzień, by spocząć w wygodnym fotelu. W krzywym zwierciadle: Witaj Święty Mikołaju to mój świąteczny numer jeden. Bez tego filmu świąt być nie może. Zgodnie z tym stwierdzeniem niedzielny wieczór minął na oglądaniu po raz setny popisów Chevy'ego Chase'a.

Uwielbiam ten film. Rozpoczynając od ścieżki dźwiękowej, przez grę aktorską i nieulegające przedawnieniu pomysły, po niezaprzeczalną magię świąt płynącą z tego filmu.

Każdy z nas wie, że święta to trzy najważniejsze dni w roku, na które czeka się bardzo bardzo długo. Myślimy o pysznie zastawionym stole, tonach prezentów pod choinką i tym zapachu roznoszącym się po domu. W pewnym momencie dociera do nas jednak, że już za chwileczkę, już za momencik przed drzwiami staną zacni goście. Babcie, dziadkowie, wujkowie, kuzynowie, z którymi często dobrze wychodzi się tylko na zdjęciu (nie żeby tak u mnie było ;)).

I o tym właśnie jest ten film. O splocie niezwykłych, głupkowatych, ale też jak bardzo śmiesznych wydarzeń, które mogą doszczętnie zniszczyć marzenia o rodzinnych świętach. Clark Griswold, jego ograniczony kuzyn Eddie i pies - to najmocniejsze punkty Witaj Święty Mikołaju.

Oglądając ten film dziś po raz setny zastanawiałam się, który moment uwielbiam najbardziej. Czy ten, gdy Clark wyobraża sobie basen w ogródku ,do którego wskakuje uroczo ubrany Eddie, czy atak wiewiórki na domowników, czy może Alleluję po zapaleniu się światełek na domu.. A może doskonałą orientację cioci Nory, która nie bardzo wie, czy jest w domu, czy na lotnisku..

Wiem, że w tym roku święta będą udane :) Clark Griswold i jego zwariowana rodzinka przypomnieli mi, czym tak na prawdę są święta! HO HO HO!

Kolej transsyberyjska aka Transsiberian





HBO uraczyło widzów w niedzielny wieczór filmem Transsiberian Brada Andersona. Tak, tego samego Andersona, który reżyserował Mechanika z porażającą rolą Christiana Bale'a.

Niestety, Anderson postanowił nie tylko wyreżyserować Transsiberian, ale też napisał do niego scenariusz. I tu zaczyna się podróż po równi pochyłej. Ku dołowi..

Transsiberian opowiada historię amerykańskiego małżeństwa (Roy i Jessie), które wraca z misji w Chinach do domu. On uwielbia pociągi, więc wymyśla, by zabrać żonę w podróż koleją transsyberyjską. Ona nie jest takim pomysłem zachwycona, ale cóż ma zrobić. Okazuje się, że muszą dzielić przedział z dwójką podejrzanie się zachowujących młodych ludzi - Amerykanką i Hiszpanem (Abby i Carlos). Jessie do bystrych nie należy i chce czegoś od nadmiernie owłosionego Carlos. A on chętnie chciałby jej to dać..

Traf chce, że mężulek Jessie podczas postoju w Irkucku nie dociera do pociągu na czas. Jessie z towarzyszami rusza w dalszą drogę dopiero po chwili orientując się, że mąż został w tyle. Trójka podróżników wysiada na następnej stacji, która okazuje się być kompletną dziurą, w której mieszkają same stare babuszki z chustkami na głowach. Chcą się dowiedzieć gdzie jest Roy.

To co dzieje się później - matrioszki wykonane z drewna pokrytego heroiną, morderstwo, tortury, śledztwo w pociągu - to jedna wielka ściema. Amerykanie wpadają w sam środek narkotykowych porachunków, a głupia Jessie zamiast mówić prawdę, tylko pogarsza swoją sytuację.

Film sklasyfikowano jako dramat/thriller. Dramatyczna to jest realizacja tego filmu. Sam pomysł nie był zły, bo jestem bardziej niż pewna, że kolej transsyberyjska jest jedną z głównych tras przemytników ze wschodu na zachód. Zachowanie głównej bohaterki - Jessie jest jednak potwornie irytujące, męczące i głupie. Decyzje, jakie podejmuje są idiotyczne. Przez większość filmu idiotą jest także Roy, który na koniec wykorzystuje swoje umiejętności związane z prowadzeniem pociągu i zachowuje zimną krew (chociaż tyle). Ben Kingsley gra Grinko - niby policjanta, niby bezwzględnego bandziora. To, jak kończy się jego wątek - woła o pomstę do nieba.

Transsiberian nie jest filmem skrajnie złym. Nie ma w nim jednak nic, co sprawi, że chciałoby się go zobaczyć ponownie. Jedyną rzeczą, która zrobiła na mnie wrażenie to zdjęcia z helikoptera jadącego pociągu pośród zaśnieżonych bezkresnych pól i lasów. Na Syberii nigdy nie byłam, ale rozsypujące się domy, stacje kolejowe, hotele, czy autobusy, w których spotkać można tylko zgarbione babuleńki - wysyła jasny przekaz do odbiorców.

Ahhh i nie zapomniano o Polakach. Ze dwa razy wspaniały Carlos zauważa, że pieprzeni Polacy wchodzą do nieswojego przedziału jak do siebie...

Scott Pilgrim vs The World




Już sam początek, gdy na ekranie pojawia się Kula ziemska z podpisem Universal w spikselizowanej wersji w towarzystwie klasycznej muzy przerobionej na dźwięki rodem z Mario Bros - robi wrażenie...

Pierwsza minuta i nie można się oderwać - komiksowy klimat, napisy przy postaciach rodem z Simsów i bezbłędny Michael Cera. Wybuchowa mieszanka popkulturowej papki i świetnych pomysłów.

Scott Pilgrim kontra świat to historia Scotta, 23 latka, którego głównym zajęciem jest granie w zespole rockowym, którego jedyną sceną jest pokój jednego z członków grupy.. Scott, o dziwo, ma dziewczynę, licealistkę - Knives Chau (tak, tak to Chinka).

A tu nagle pewnej nocy śni mu się tajemnicza dziewczyna. Następnego dnia widzi ją w bibliotece - to Ramona Flowers, miejscowa żyleta z różowymi włosami. No i cóż. Randka kończy się w łóżku. Ale to nie początek sielanki. Aby zagrzać miejsce przy Ramonie na stałe, Scott musi pokonać jej siedmiu byłych chłopaków. Byłych chłopaków wyposażonych w niezwykłe moce!

Scott Pilgrim kontra świat czerpie garściami z popkulturowej papki. Mamy tu nawiązania do wspomnianego już Mario Bros, do Mortal Kombat i wszelkich innych gier tego pokroju, do twórczości rodem z Bollywood, poczynań superbohaterów z komiksów, do musicali, sitcomów, Wormsów, Harrego Pottera, Kill Billa i miliarda innych rzeczy.

Science fiction nie lubię, ale w takim wydaniu przyjmę absolutnie każdy film z tego gatunku. Sama historia mnie nie powaliła, ale musiałam zobaczyć ten film do końca, by przekonać się na własne oczy co jeszcze wymyślił scenarzysta. Do czego jeszcze nawiąże. Warto!

Łatwa dziewczyna aka Easy A





Zaczyna się nudnawo.. A nawet bardzo nudnawo. Ale mniej więcej w połowie filmu Łatwa dziewczyna staje się ciekawym przykładem współczesnego wyobcowania, niezrozumienia i odrzucenia.

Olive jest normalną licealistką, która pewnego dnia okłamuje swoją przyjaciółkę. Pocztą pantoflową po szkole roznosi się plotka, że dziewczyna przespała się z pewnym studentem.. Brnie dalej w swoje kłamstwa, co z radością wykorzystują szkolni nieudacznicy. Płacą jej za "udawanie" seksu, całowania itp. itd. 

W krótkim czasie szkoła zaczyna huczeć od plotek. Początkowo Olive to ignoruje, sytuacja zaczyna się jednak wymykać spod kontroli. Gdy nareszcie jest zaproszona na prawdziwą randkę (przynajmniej tak jej się wydaje), z przykrością dowiaduje się, że to kolejna transakcja wiązana.

Mocną stroną Łatwej dziewczyny są z pewnością zwariowani rodzice głównej bohaterki. Chyba każdy z nas chciałby takich mieć - dziwny humor, nonszalanckie podejście do rzeczywistości i cięte riposty na zawołanie. 

Ciekawym rozwiązaniem są przyspieszone ujęcia pojawiające się raz po raz. Gorzej jest niestety z doborem aktorek odgrywających główne role. O ile Emma Stone (Olive) jest świetna, to niestety do Amandy Bynes i Alyson Michalki mam awersję.

Łatwa dziewczyna powstała jako współczesny odpowiednik na XIX-wieczną powieść - "Szkarłatną literę". Historie mają ze sobą wiele wspólnego i wbrew pozorom nie jest to tylko pierwsza litera imienia bohaterki noszona przez nią na piersi. Zawsze podobała mi się powieść Hawthorne'a. Jest w niej dużo więcej prawdziwego życia niż w filmie Willa Gluck'a. Bert Royal, autor scenariusza, trochę zbyt swobodnie posługuje się stereotypami.

Film nie powala. Miło jednak jest zobaczyć produkcję, której powstanie było inspirowane tak wybitną twórczością. I nie mam tu na myśli przenoszenia dzieła na ekran, ale luźne czerpanie z niego pomysłów..

Piątek trzynastego




Wstyd się przyznać, ale dopiero teraz, ja - fanka horrorów, zobaczyłam Piątek trzynastego z 1980 roku. Ale jak to się zwykło mówić - lepiej późno niż wcale.

Friday the 13th uznawany jest za jeden z kultowych horrorów lat osiemdziesiątych. Dlatego też moje oczekiwania co do tego obrazu były duuuże. Scenariusz mnie nie zawiódł. Opuszczony obóz oddalony od cywilizacji, umieszczony w środku lasu nad jeziorem to idealne miejsce na rozegranie strasznych wydarzeń. Lejący deszcz, potężna burza - wszystko to doskonale wpasowuje się w moje wyobrażenie świetnego horroru. Może dlatego, że jako dziecko każde wakacje spędzałam właśnie na takim obozie i wyobrażałam sobie zjawy i potwory czające się za drzewami..

Pierwszy, i największy, plus - za osadzenie wydarzeń nad Crystal Lake. 

Drugi plus to unikanie pokazywania mordercy. Do ostatnich minut, w których następuje niestety niezbyt udane rozwiązanie, nie wiemy kim jest morderca. Suspens rodem z mistrzowskich obrazów Hitchcocka! 

Trzeci plus to świetna muzyka. Nie od dziś wiadomo, że to właśnie dźwięki pełnią kluczową rolę w straszeniu widzów. Za każdym razem, gdy zbliżał się kolejny morderczy moment, z głośników płynęły zwiastujące nadejście mordercy dźwięki. Niezbyt nachalne, raczej wyważone, robiące wrażenie na odbiorcy.

Niestety, pod względem aktorskim Piątek trzynastego to porażka. Od matki Jasona, po wszystkich nastolatków przywracających świetność obozowi - każdy odgrywany bohater jest sztuczny, drewniany, sztywny i nie wiem jaki jeszcze. Dialogi na poziomie dzieci z przedszkola nie zachwycają. Podobnie jak nie zachwyca zakończenie filmu. Szczególnie scena z rozkładającym się Jasonem atakującym jedyną ocaloną - ach porywająca!
Muszę jednak przyznać, że jak dla mnie - Piątek trzynastego, klasyczny slasher, ma mimo wszystko więcej plusów niż minusów. Chciałabym mieć tak genialne pomysły na horrory - niby prosty, a tak świeży i odkrywczy. Nie pokazać twarzy mordercy tylko narzędzia jakim zabija ofiary i osadzić to wszystko z dala od cywilizacji. Super!

Funny people, nie funny movie




Funny People Judda Apatowa zakwalifikowano jako dramat/komedię. To troszkę jak z oksymoronem. Niby lód jest zimny, ale może też być ciepły...

Ani oglądając ten film nie było mi do śmiechu, ani też do płaczu. Spodziewałam się czegoś w rodzaju Wpadki lub 40-letniego prawiczka (Funny People jest 3 dokonaniem Apatowa) i niestety jestem zawiedziona.

Adam Sandler, pierwszy komik USA, gra pierwszego komika USA, który przeżywa kryzys twórczy i życiowy. W dodatku jest chory na białaczkę. Ukrywa jednak tę informację, by kompletnie nie zaprzepaścić swoich szans na bawienie ludzi. Ale, że jego żarty nie są już pierwszej świeżości, prosi o pomoc młodego, początkującego komika, który wkrótce staje się jego najbliższym i jedynym kumplem.

Sandler nie pasuje mi niestety do roli zgorzkniałego i chamskiego 40-latka, który uprawia seks z każdą chętną lafiryndą. Żarty pojawiające się w filmie są raczej niskich lotów, co przez 150 minut jest jednak odrobinę uciążliwe..

Ktoś kto widział Funny People może powiedzieć, że to nie o te kiepskie żarty w tym filmie chodzi. Zgoda. Funny People mówi o drugiej stronie sławy. O tym, że pieniądze, kariera i sława są niczym w świecie cynizmu i fałszywych przyjaciół. George (Sandler) jest zupełnie sam. Nie utrzymuje kontaktów z rodziną, nie ma przyjaciół. Przekonany o tym, że umrze w samotności za namową młodego kolegi powoli naprawia swoje życie. Okazuje się jednak, że to nie jest takie łatwe...

Film nie zachwyca grą aktorską (no może z wyjątkiem Erica Bana, który cudownie mówi z australijskim akcentem), nie zachwyca też muzyką, ani wymyślnymi ujęciami. Na ekranie pojawiają się za to w króciutkich epizodach znani i lubiani ze świata show-biznesu (Eminem, Ray Romano).

Czekałam na ubaw po pachy, a dostałam moralizatorską historię o wybieraniu hierarchii wartości w życiu. Nie jest to jednak nic odkrywczego, bo historie o ciemnej stronie Hollywood już były..

Odważna






Zaczyna się jak kolejny słodki filmik o idealnym szczęściu, miłości i cudownym życiu... By już po 5 minutach zamienić się w tragiczny obraz splotu nieszczęśliwych przypadków.

Erica grana przez Jodie Foster w jednej chwili, gdy napadają na nią i jej narzeczonego przypadkowi chuligani, traci dotychczasowe życie i poczucie bezpieczeństwa. On umiera, ona po tygodniach spędzonych w szpitalu, nie może się przemóc, by wyjść na ulice. Panicznie boi się ludzi. Nie ufa policjantom. Walczy więc z lękiem kupując broń.

Początkowo może się wydawać, że to naciągana historyjka. O wielkiej przemianie z dobrej dziewczyny w bardzo złą kobietę. Jednak jeśli zastanowimy się nad tym głębiej, kto z nas tak naprawdę wie, co by zrobił, gdyby uwolniły się w nas wszystkie pokłady gniewu, złości, poczucia bezradności. Może właśnie odkryjemy w sobie kogoś zupełnie obcego, o kim nie mieliśmy pojęcia.

Dziwi mnie jedno. Przez przynajmniej 30 lat Erica żyła w Nowym Jorku i nigdy nie miała powodów, by poczuć strach. Z chwilą, gdy kupiła broń - nagle na jej drodze stają same bandziory, z którymi trzeba zrobić porządek. Bo początkowo wbrew pozorom, ona nie szuka kłopotów. To kłopoty odnajdują ją. Dopiero po pewnym czasie wybiera nocne życie i wówczas przemiana dokonuje się całkowicie. Dotychczasową Ericę zastępuje jej alter ego.

W dzień flirtuje z policjantem, który bada kolejne morderstwa Mściciela. W nocy zabija następnych gnojków. Policjant, z którym pogrywa, domyśla się jednak, że coś tu nie gra. Łączy fakty. Pojawiają się kolejne ślady, świadkowie.

Odważna trzyma w napięciu od początku do końca. Mroczne zdjęcia dodają filmowi pewnego "uroku". Świetna jest też nieprzewidywalna konstrukcja ujęć... Tradycyjnie, rozczarowuje końcówka. Jest tandetna i zbyt ckliwa. Ale nie zaciera ogólnego pozytywnego wrażenia po zobaczeniu całości.

One Missed Call



 

Ręka Boga mieszka w przydomowym oczku wodnym... Chwyci cię mocno za szyję i wciągnie pod wodę. Wow niezły początek. Już przerwać oglądanie, czy przemęczyć się jeszcze chwilę?

Przez moment jest lepiej. Nieodebrane połączenie w komórce okazuje się być krótką informacją z przyszłości osoby, do której dzwoniono. Oczywiście informacją o jej śmierci...

Leann po odsłuchaniu nagranej wiadomości ma zwidy. I pewnej nocki, wskazanej w wiadomości, ginie zepchnięta przez nieznaną siłę wprost pod pociąg... I wypluwa czerwonego cukierka.

Później ta historia powtarza się u wszystkich innych bohaterów. Oczywiście  zmienia się tylko końcówka. Każdy musi przecież zginąć widowiskowo, indywidualnie, pięknie i rodem z horroru klasy F. Sralis mazgalis.

Nie potrafię się zdecydować na to, co w tym filmie jest najbardziej beznadziejne. Czy to, że strachu, na którym horror powinien bazować, jest w nim tyle co nic, czy może to, że wszyscy aktorzy są tak sztywni jakby mieli kije w tyłkach. A może to, że główna bohaterka - Beth, czekając na swoją śmierć non stop patrzy na zegarek, który tandetnie tyka "tik tak tik tak tik tak". Może jednak to, że Amerykanie, przekonani o swojej niezwykłości i wspaniałości myślą, że mogą zrobić remake każdego japońskiego filmu. I to jak zwykle z opłakanym skutkiem.

Chyba jednak najgorsze w tym wszystkim jest to, że od początku filmu i sceny z palącym się szpitalem, domyślamy się jaki będzie koniec tego bardzo kiepskiego filmu. I niestety, nie mylimy się.

Zastanawia mnie tylko po co były te czerwone cukierki wypadające z ust nieżywych małolatów? Może na osłodę bzdurnego scenariusza? 

Strrraszny gniot!

Policja zastępcza aka The Other Guys




Już pierwsze 3 minuty filmu pokazują, że przez kolejnych 100 na ekranie będzie się duuużo działo. Wszakże nowojorscy policjanci-celebryci Danson i Highsmith (w tych rolach Dwayne Johnson i Samuel L. Jackson) gonią każdego przestępcę (posiadanie 5 gr marihuany), nie zwracając przy tym uwagi na wyrządzone szkody (za 12 milionów dolców). Wszystko na mój koszt - pewnie powiedziałby Peja. Ale nie, tu wszystko odbywa się na koszt podatników ;)

Jednak jak się po chwili okazuje, to nie nasi superbohaterowie odegrają najważniejszą rolę w tym filmie. Danson i Highsmith wybierają "honorową" śmierć. To szansa dla The Other Guys - Marka Wahlberga i Willa Ferrella - policyjnych nieudaczników, którzy mają w swoim dorobku tylko dwa wystrzały z pistoletu. Niestety, niezbyt udane..

I jak to w amerykańskim filmie bywa, nasi nieudacznicy zupełnie przez przypadek trafiają w samo centrum wielkiej afery. I oczywiście nikt im nie wierzy.

A gdyby tego było mało, agent Gamble (Ferrell) - podrabiany policjant ze zdolnościami śledczymi oscylującymi w granicach zera, ma najpiękniejszą żonę na świecie, na widok której Wahlberg ślini się po pas (Eva Mendes).

Im dalej w las, tym mniej ciekawie.. No może poza uwagą, że filmy kłamią, bo wyjście cało z budynku po eksplozji jest jednak niemożliwe... Dzięki Policji zastępczej można też poznać życiową mądrość rodem z Dotyku Anioła - Jeśli będziesz się chował przed złem tego świata, to ono przyjdzie do ciebie i zapuka do twych drzwi. Wow!

Więcj WOW nie ma. A szkoda, bo zdolności Wahlberga na pewno przewyższają to, co zaproponował w tym średniaku Adam McKay. Scenariusz nie porywa, gra aktorów też.. Słabiutko, oj słabiutko.

Paranormal Activity 2




Jak śpiewała kiedyś Maryla Rodowicz:

Ale to już było i nie wróci więcej...
Ale to już było, znikło gdzieś za nami
Choć w papierach lat przybyło to naprawdę
Wciąż jesteśmy tacy sami..

Niestety, dla twórców drugiej części Paranormal Activity zasada "co było niech nie wraca" nie istnieje. Reżyser się zmienił, że ale niestety "wciąż jest taki sam".

Oglądając w kinie Paranormal Activity 2 (średnia wieku na seansie około 15 lat) zastanawiałam się po co zrealizowano ten film. Pierwsza część była czymś nowym, świeżym choć to i tak nie była produkcja w moim stylu. Nawiedzony dom, stukania, pukania i inne dziwne hałasy wydawane przez demona mogły być momentami straszne.

W Paranormal Activity 2 tej świeżości brakuje. Wszystkie elementy wykorzystane, by nas przestraszyć tak naprawdę "już były". I znowu mamy ten sam schemat - kobiety wierzą w złe demony, a facet nie dopuszcza do siebie myśli, że w jego domu mieszkają duchy. Na palcach jednej ręki można policzyć 2-sekundowe momenty, w których podskakujemy na fotelu. Są to chwile, gdy z głośników rozlegają się głośne niespodziewane huki.

Paranormal Activity 2 to kolejny dowód na to, że sequel nigdy (no prawie nigdy) nie jest lepszy od oryginału. Filmowa porażka...

Odwieczne poszukiwanie szczęścia




Tak to już w życiu bywa, że gdy mamy, jak się nam wydaje, wszystko - nagle chcemy jeszcze więcej. Choć mamy przy sobie męża, przyjaciół, na których możemy polegać i sporo pieniędzy - oddajemy się w odwieczny pościg za szczęściem.

Elizabeth Gilbert ma TO wszystko. Ale wciąż czuje w swoim życiu pustkę. Chce znowu poczuć apetyt na życie, na jedzenie, na miłość. W tym celu decyduje się na spełnienie swojego marzenia - podróżuje. Najpierw do Włoch, gdzie nawiązuje przyjaźnie i uczy się języka. Następnie do Indii, gdzie uczy się medytować i poznaje kolejnych przyjaciół. Podróż kończy się na Bali.

Jedz, módl się, kochaj to film oparty na bestsellerowej powieści Elizabeth Gilbert. Gilbert opisała swoje doświadczenia, które na wielki ekran przeniósł Ryan Murphy. Książki nie czytałam i jakoś tego nie żałuję. Trochę za dużo w tym filmie pięknych emocji, dobrych ludzi i życzliwości. Aż chce się wsiąść w samolot i wyruszyć na podbój świata.

Zaraz zaraz.. W mojej głowie pojawiają się jednak pewne blokady, które wyrastają jedna po drugiej. Mordercy, gwałciciele, terroryści i wszystkie inne niebezpieczeństwa.. To wszystko na nas gdzieś tam czyha. No tak, do odważnych świat należy..

Jedz, módl się, kochaj to mieszanka psychologicznego bełkotu (który niestety do mnie nie trafia) i pięknych krajobrazów. Mozaika kultur, jakie odwiedza Liz zachwyca wielością barw. Wciąż jednak brakuje mi w tym filmie jakiegoś głębszego przesłania. Odrobinę to dla mnie za naiwne.

Wieczne wakacje.. Kogo jednak na to stać?

Oni.. mnie zabili



Ils (Oni) to francuski horror rozgrywający się w Rumunii. Od pierwszej minuty poraża realnością i najprawdziwszym strachem. Ciemna tonacja, w której utrzymany jest cały film, tylko potęguje napięcie związane z przerażającymi scenami obserwowanymi na ekranie.

Młode małżeństwo zostaje obudzone w środku nocy przez hałas na ich podwórzu. Ogromny dom w lesie, odcięty od miasta i sąsiadów nawiedza "ktoś". Najprawdopodobniej włamywacze. Nie widzimy ich jednak w całości, są tylko migającymi na ekranie cieniami. Mamy jednak świadomość, że są na wskroś ludzcy.

Rozpoczyna się walka z czasem. Walka z własnymi lękami i emocjami. Oczywiście, mąż stara się przez chwilę grać bohatera i sprawdza "co się tam dzieje". Jak się jednak okazuje, to żona odegra w tym filmie najważniejszą rolę.

To jeden z tych filmów, które przerażają nie przez litry krwi pojawiające się na ekranie, a przez to, że każdy z nas może sobie wyobrazić swojego oprawcę. Nie twarze są tu bowiem najważniejsze i nie atrakcje rodem z Piły. Najważniejszy jest tu czysty strach. Obawa, że i mi może się to przytrafić. Że gdy położę się wieczorem do ciepłego łóżka w swoim bezpiecznym domu, banda zwyrodnialców może zakłócić mój błogi spokój i zamienić moje życie w koszmar.

Film ma kilka scenariuszowych niedociągnięć.. Końcówka może odrobinę rozczarować, mimo to Oni są dobrym horrorem.

The Rocky Horror Picture Show




Przy tym filmie każdy inny jest niczym - tak powinna brzmieć cała recenzja The Rocky Horror Picture Show. Absolutny majstersztyk, który mimo tego, że jest przepełniony aż nadto absurdem, ma w sobie to COŚ.

Każda, absolutnie każda piosenka z tego popierniczonego filmu jest hitem. Każdy, absolutnie każdy bohater jest doskonale zagrany. Każdego wyróżnia indywidualizm i inne podejście do rzeczywistości.

Bezapelacyjnie najlepszym aktorem, który pojawił się w The Rocky Horror Picture Show jest Tim Curry. Doktor Frank-N-Furter to chyba najbardziej popierniczona postać świata kina. Sweet Transvestite i Frankenstein w jednym! Lepiej być nie może! Świetni w swoich rolach są też Magenta (Patricia Quinn) i jej brat Riff Raff (Richard O'Brien).

The Rocky Horror Picture Show to niewątpliwie film, który mnie zaskoczył. Nie przepadam za kiczem i reprezentowaną tu stylistyką. Historia sama w sobie rewelacyjna nie jest, ale wykonania piosenek pojawiające się na ekranie rekompensują wszystkie inne niedociągnięcia tej produkcji. Time Warp to dla mnie hit numer jeden. Zaraz potem są Hot Patootie - Bless My Soul, Touch-A, Touch-A Touch Me i Sweet Transvestite. Wszystkie piosenki są świetne!

Minęło już 35 lat od premiery The Rocky Horror Picture Show. A film wciąż grywany jest w kinach całego świata. Nie dziwię się - po prostu wyprzedził swoje czasy.

R E W E L A C J A!

RED - niestety poniżej oczekiwań




Trailer filmu RED zapowiadał, że wyjdę z kina zadowolona. Świetni aktorzy, wartka akcja, a to wszystko spięte przez sporą dawkę humoru. Niestety, jak to coraz częściej bywa, twórca trailera wybrał z filmu wszystkie najlepsze momenty. 

John Malkovich, Morgan Freeman, Helen Mirren i fenomenalny, jak zawsze, Bruce Willis, mieli doskonałe momenty. Przez kilka minut było nawet bardzo zabawnie. Te minuty można jednak policzyć na palcach jednej ręki. A na 90-minutowy film to jednak chyba troszkę mało.

Byłam pewna, że Robert Schwentke, reżyser RED, stworzył coś na miarę Jamesa Bonda podszytego humorem na poziomie. Oglądanie tego filmu miało być niezobowiązującą rozrywką, która może nie wniesie nic górnolotnego do mojego życia, ale pozwoli się nam odprężyć. A tu klops. Przed oczami migają nam obrazki, na których ze spluwami biegają emerytowani agenci CIA. Niby fajnie - uciekają, bo ktoś chce ich zabić. Tylko dlaczego? No właśnie, to moim zdaniem jest jedno wielkie nieporozumienie. Akcja napędzana jest przez jakieś bzdurne historyczne konszachty, o których powiedziane są dwa zdania. Byle tylko zabijać, rozwalać auta i robić demolkę.   

Z filmu absolutnie nic nie zapada w pamięć. No może poza niezwykłą rolą Helen Mirren. Królowa Elżbieta biega z karabinem, a co ważniejsze, sprawia jej to niezwykłą radość...

Ptasznik z Alcatraz




Ptasznik z Alcatraz to film, o którym kiedyś słyszałam, ale dopiero dziś miałam okazję go zobaczyć. I automatycznie stał się jednym z ulubionych. Niezwykła historia Roberta Strouda, który osadzony w federalnym więzieniu za dwa morderstwa (jedno popełnione za kratkami) staje się specjalistą od ornitologii.

To nie kolejna historia o magicznej przemianie złego więźnia w cudownego i dobrodusznego anioła. To prawdziwa (oparta na faktach) historia o desperacji, odkrywaniu siebie, swoich pasji i dążeniu do celu. Ptasznik z Alcatraz pokazuje walkę więźnia o możliwość rozwijania się za kratami. Nie jest to jednak jedyna walka jaką musi prowadzić. Stroud każdego dnia udowadniał, że ówczesny system penitencjarny w USA robi wszystko, by podciąć mu skrzydła. 

Stroud lata siedzenia w izolatce poświęcił na badania ptaków, ich krwi, układu odpornościowego. Przeprowadzał eksperymenty, które jak się później okazało doprowadziły do wynalezienia leku na ptasie choroby. Hodowcy byli pod wrażeniem, jednak system więziennictwa nie pozostawiał mu nadziei. Po wydaniu książki o chorobach ptaków (temat, w którym stał się cenionym w całych Stanach Zjednoczonych specjalistą) zajął się więc pisaniem historii amerykańskiego więziennictwa. Trafił do Alcatraz,  gdzie utwierdził się w przekonaniu, że resocjalizacja i przygotowanie do życia na wolności nie istnieje.

Mimo, że film nakręcono w 1962 roku ogląda się go z zapartym tchem. Niektóre ujęcia są może zbyt długie, trudno się jednak temu dziwić, film powstał 50 lat temu. Z pewnością nie można się przyczepić do gry aktorów. Na widok Telly'ego Savalas'a uśmiech sam pojawia się na twarzy :). 

Ptasznik  z Alcatraz dołącza do innych filmów o więziennictwie, które uwielbiam - Skazanych na Shawshank i Zielonej mili.

Historia o "dupku", który zarobił miliony



 


The Social Network, najnowszy film Davida Fincher'a, odbiega znacznie od mojego wyobrażenie pewnego typu filmów tworzonych przez tego reżysera. Siedem, Gra, Podziemny krąg, Zodiak, czy Ciekawy przypadek Benjamina Buttona nie pasowały mi jakoś do historii Marka Zuckerberg'a, genialnego programisty, który stworzył Facebook'a.

Jak się jednak okazało, moje obawy były bezpodstawne. The Social Network, skupiony przede wszystkim według dwóch spraw sądowych wytoczonych Zuckerberg'owi (pierwsza za kradzież własności intelektualnej, a konkretnie pomysłu na portal, a druga za puszczenie z torbami swojego współpracownika i współzałożyciela Facebook'a), pokazuje, że rzeczywiście - posiadanie kręgosłupa moralnego w świecie dużych pieniędzy utrudnia życie. Zuckerberg przedstawiony został w sposób raczej negatywny. Raczej, bo jednak gdzieś w tym byciu "dupkiem" (jak jest wielokrotnie nazywany) tkwi metoda. Metoda na sukces.

Młody chłopak nie był łasy na pieniądze. Wciąż udowadniał to swojemu przyjacielowi - Eduardo, który od początku wspierał go finansowo. Jak się jednak później okazało, niewłaściwe towarzystwo (m.in. Sean'a Parker'a - twórcy Napstera) poróżniło przyjaciół bezpowrotnie.

Oglądając historię Facebook'a można odnieść wrażenie, że choć portal urodził się nadzwyczaj szybko i bez większych problemów, rozwijał się w prawdziwych bólach. Zuckerberg po drodze do zostania miliarderem (jest obecnie najmłodszym na świecie) stracił wielu przyjaciół. A tak naprawdę nie chodziło mu o pieniądze, tylko rozwijanie funkcji serwisu. Lekceważąco podchodził do reklam, możliwości osiągania zysku z portalu. A tu proszę - w 2008 roku, w 4 lata po uruchomieniu strony, miał na koncie 1,5 miliarda dolarów. Facebook obecnie jest wart o wiele wiele więcej - 25 miliardów $. 500 milionów użytkowników na całym świecie robi swoje. 

Dobra historia w doskonałym wykonaniu. Wciąga od początku do końca. Nie przeszkadzały mi nawet typowo informatyczne wtrącenia w dialogach. Świetna muzyka. Fincher ponownie udowodnił, że potrafi tworzyć filmy z wysokiej półki.

I ten trailer... Jeden z najlepszych jakie widziałam!

Mikro szczęki atakują




Drodzy wędkarze! Nie pijcie alkoholu podczas łowienia ryb na otwartej wodzie, bo głupia butelka wrzucona do akwenu może wywołać lawinę zdarzeń, o których nawet wam się nie śniło. Tak powinno brzmieć przesłanie filmu Pirania 3d. Trzęsienie ziemi, porywający wir, a na koniec budzące się do życia krwiożercze piranie. A to tylko dwie pierwsze minuty tego filmu i przedsmak dalszej akcji..

Pirania 3d to horror-porno, bo prawdziwym horrorem nazwać TEGO nie można. Szczególnie zabawna jest scena, w której dwie dziewczyny posiadające spore "cycuszki" (to słowo pada w tym filmie nadzwyczaj często) pływają nagie w jeziorze. W tle towarzyszy im muzyka klasyczna, która ma dodawać scenie wzniosłości. Ach jakie to piękne i  romantyczne..

Później jest coraz gorzej. Tysiące prehistorycznych piranii atakujących setki napalonych nastolatków i jeden biolog, geolog, czy cholera wie kto, ze strzelbą. Strzela do biednych rybek wybijając je pojedynczo. Tak, jakby to miało jakiś sens. I ta scena z odgryzionym penisem. Kto to wymyślił???

Zastanawiam się, kto przeznacza te miliony na filmy pokroju Piranii 3d. Kto poświęca swój czas na zrobienie zdjęć do takiego idiotyzmu i kto to później montuje.

Żenada to za mało powiedziane. To mega, giga, super żenada. Nie widziałam takiej od dawna. Wolę już nawet tanie filmy katastroficzne w niemieckim wykonaniu od megaprodukcji Alexandre'a Aja. I nie przyjmuje do wiadomości tego, że to pastisz pastiszu. Żałuję, że poświęciłam na ten film 1,5 h z mojego życia.

Jak dla mnie 1/10. 1 punkcik za lazurowy odcień wody...

Koszmar z ulicy.. remaków




Koszmar z ulicy Wiązów Samuel'a Bayer'a to kolejny z zupełnie niepotrzebnych i niezrozumiałych remaków horrorów ostatnich lat. Nie wiem jak przekonano Wes'a Craven'a, autora pierwowzoru, by Bayer mógł zrobić ten film. Pomachano mu pewnie plikiem banknotów przed nosem i cóż miał chłopina zrobić...

Freddy Krueger, legendarny psychopata, który zabija swoje ofiary w snach zyskał w tym filmie nowe oblicze. Odświeżono mu pasiasty sweterek, odświeżono też jego palczaste i jakże ostre szpikulce, którymi od lat, z tą samą sprawnością, rozrywa ludzkie ciała. Jego twarz, spalona i porysowana, nie sprawia już jednak, że głowę chowamy pod poduszkę za każdym razem, gdy pojawia się na ekranie. Nie wiem czy to to, że jestem starsza (pierwszą wersję oglądałam po kryjomu mając mało lat), czy może to, że stare horrory, szczególnie te z lat osiemdziesiątych mają niezwykłą atmosferę.

Najnowsza wersja Koszmaru z ulicy Wiązów ma ciekawą scenografię. Na myśl przychodzi mi stylistyka Halloween - rozmyte konktury, ciemność rozjaśniana delikatnymi barwami. Wizualnie jest więc nieźle. Gorzej jednak z fabułą. Freddy skupia się na szybkim i okrutnym (oczywiście) zabijaniu. Ręka, noga, mózg na ścianie, a w zasadzie na ekranie.

Jedyne co może zwrócić naszą uwagę to nowy wątek w biografii Freddy'ego. Scenariusz prowadzi nas bowiem przez początki jego psychopatycznego hobby. Wskazuje przyczynę jego zachowania. Dlaczego zabija? Trzeba się przekonać na własne oczy...

Koszmar z ulicy Wiązów to kolejny produkt dla nastolatków spragnionych zakrwawionych młodych ciał. Niestety, nie ma w nim nic odkrywczego. Poziom grozy nie zwala z nóg. Tak naprawdę przeraża tylko jedno - na 2012 rok zaplanowano kolejną część Koszmaru.. w wykonaniu Bayer'a.

Miała być dobra sensacja, a wyszedł kiepski Trick



 

Misterny plan, błyskotliwy humor, świetna sensacja z wartką akcją - tak reklamowali Trick producenci. Zastanawiam się gdzie ten humor i gdzie ta akcja, bo niestety ani do Vabanku, ani do Wielkiego Szu porównać Tricku nie można..

Jan Hryniak, reżyser Tricku, nie ma w swoim dorobku filmów sensacyjnych. Nie dziwi mnie więc fakt, że Trick jest sensacją słabą. Lubię polskie filmy o oszustach - klasyka z Vabank na czele wyznacza bardzo wysoki poziom w tym gatunku. Trick, reklamowany jako następca Vabank właśnie, nie dorasta mu do pięt.

Jedynym elementem tej produkcji, który się broni są aktorzy - Adamczyk vel "Papież" (stara się ponownie oderwać właśnie od tego przydomku - momentami udanie, momentami trochę mniej udanie..), Robert Więckiewicz (perfekcyjny agent Sieradzki) oraz Andrzej Chyra (zepsuty do szpiku kości Bukowski). Troszkę gorzej radzą sobie Karolina Gruszka (oszpecona dziwaczną fryzurą i ciągle głupiutko chichocząca) i np. Jacek Rozenek. Ich role są totalnie bezpłciowe. I bezpłciowy jest cały film.

Akcja przewidywalna, nie zauważyłam w niej fascynujących zwrotów akcji, czy rozwiązań, których jeszcze się nie widziało..

Pozytywnym aspektem Tricku jest fakt, że Polak potrafi. Polak potrafi idealnie podrobić banknoty 100-dolarowe tak, że nawet amerykańscy specjaliści zastanawiali się jak tego dokonał. A przy tym potrafi być dowcipny. O czym mowa? Trzeba wytrzymać do końca filmu, żeby się przekonać.

Wall Street 2: Pieniądz nie śpi




 

Oliver Stone, twórca Plutonu i Urodzonego 4 lipca, wyreżyserował kontynuację filmu Wall Street z 1987 roku. Pierwsza część zebrała dobre recenzje. Z drugą jest już niestety troszkę gorzej.

Wall Street: Money Never Sleeps rozpoczyna się w momencie, gdy Gordon Gekko (Michael Douglas) wychodzi z więzienia po odsiedzeniu wyroku z pierwszej części filmu. Historia dotyczy samego Gekko, ale też partnera jego córki - Jake'a Moore'a, którego gra Shia LaBeouf (i tu pierwszy klops - nie dzierżę tego pana, choć w tej produkcji nawet nieźle sobie poradził). Drugi klops to aktorka grająca córkę Gekko - Carey Mulligan (znana przede wszystkim z filmu Była sobie dziewczyna). Zero w niej życia, zero emocji. Jej twarz zawsze wyraża to samo - jestem zmęczona, co ja tutaj robię?

Sytuację ratuje sam Douglas, który jak przystało na rekina finansowego - jest bezwględny i cyniczny. Za nic ma sobie relacje z jedyną córką, którą najpierw sam przeprasza, a później robi w .. balona, delikatnie to ujmując.

Film w sumie ogląda się dobrze. Pokazano w nim nieustanną gonitwę za pieniądzem, wiecznie chcących więcej maklerów. Niestety, jako osoba, która z giełdą ma niewiele wspólnego (a w zasadzie NIC), to muszę przyznać, że te wszystkie fachowe słówka, wzrosty i spadki, przejęcia jednych firm przez inne - były odrobinę zagmatwane. Ogólnie jednak, można się zorientować o co chodzi.

Wielkim plusem Wall Street: Pieniądz nie śpi jest z pewnością muzyka. Większość piosenek na ścieżce dźwiękowej jest wykonywanych przez David'a Byrne'a. W szczególności Home i Life is long zwróciły moją uwagę.

Poszłam do kina na Wall Street 2 z nadzieję, że zobaczę dobrą obyczajówkę w świetnym wykonaniu. Nie zawiódł mnie Douglas. Sam film jednak - fantastycznym nie jest.

Zastanawia mnie tylko jedno. Czy Douglas nagrywając Wall Street 2 wiedział już, że ma raka. W pewnym momencie filmu głośno mówi o tym, czym jest ta choroba. Przypadek?

The Crazies aka Opętani - dobry strach nie jest zły





Na początku trzeba zaznaczyć, że The Crazies Breck'a Eisner'a nie są jego pomysłem. Reżyser stworzył remake filmu George'a Romero o tym samym tytule (choć w Polsce przetłumaczono go, jako Szaleńcy).

Oryginału nie widziałam, więc trudno jest mi się do niego odnieść. Znając jednak zamiłowanie Romero do ton ociekającego sztucznością make-upu i zombie można przypuszczać, że jego produkcja nie należałaby do moich faworytów... Oczywiście mogę się mylić, może kiedyś zobaczę wersję Romero i zmienię zdanie.

Wracając do filmu Eisner'a - Opętani to miła niespodzianka wśród tysięcy horrorów klasy B i C, w których nie dzieje się nic oprócz sztyletowania, strzelania w łeb, gryzienia i odcinania kończyn.

Zaczyna się mocno, a później jest tylko lepiej. Hitchock miał rację! Napięcie może wciąż rosnąć! Niewielkie amerykańskie rolnicze miasteczko, a w nim mecz baseballu w wykonaniu dzieciaków. Nagle na boisku pojawia się rolnik z giwerą w ręku. Najporządniejszy obywatel Ogden Marsh, bo tak nazywa się ta mieścina, szeryf Dutton (of course!), w obronie własnej zabija "szaleńca".

Po tym wydarzeniu zaczynają dziać się równie niezwykłe historie. Kochany ojciec rodziny więzi, a potem podpala swoje dziecko i żonę. Itp. itd.

Coś tu śmierdzi - myśli szeryf. Długo myśleć nie musiał, bo jak się szybko okazało do mieściny przyjechały setki żołnierzy. I jak bomba spada wieść - w pobliskiej rzece rozbił się samolot z wirusem, który teraz rozprzestrzenia się przez wodę.

Szeryf, jego żonka (uznana za chorą), a także współpracownik Dutton'a i młoda dziewucha uciekają przed wojskiem, by ocalić swe życie. Na drodze spotykają "opętanych" mieszkańców wciąż pozostających, którym też udało się umknąć wojskowym radarom.

Opętani przypadli mi do gustu (w skali od 1 do 10 daje 6+). Przede wszystkim dlatego, że przedstawiają sytuację, która może zaistnieć. Kto z nas tak naprawdę wie, jakie wirusy już powstały w tajnych laboratoriach i kiedy przyjdzie nam się z nimi zetknąć? Nikt. I właśnie to jest przerażające.

Tak, tak - filmów tego typu było już sporo. Wojsko wkracza, morduje mieszkańców, by zatuszować swój błąd, swoją niekompetencję i nieodpowiedzialność. Oczywiście cierpią zwykli ludzie. I oczywiście nikt nie chce tym ludziom pomóc. Wszechobecna znieczulica z jednej strony irytuje, a z drugiej przypomina otaczającą nas rzeczywistość.

Od zawsze miałam skłonności do lubienia amerykańskiej prowincji. Te białe domy, fotele bujane, przystrzyżone trawniczki - wszystko daje obraz cudownej idylli. W Opętanych idylla zakłócona zostaje przez jakże prozaiczną rzecz - wirus budzący w ludziach najgorsze instynkty. I przez to dobrzy ludzie, zacni obywatele pozbawieni zostają poczucia bezpieczeństwa.

Opętani mają jednak sporo, moim zdaniem, słabiutkich elementów. Zupełnie niepotrzebne były charakteryzacyjne wynaturzenia niektórych bohaterów. Wirus, który robił z ludzi morderców nagle sprawiał, że "przystojni panowie" mieli wyłupiaste gały i sterczące żyły szyjne. Mi to do szczęścia potrzebne nie było. Myślę, że unikanie takich zombi'owskich posunięć dodałoby Opętanym grozy i wywołało u widzów jeszcze większe przerażenie. Bo najbardziej przeraża normalność, fakt, że facet zza rogu może się okazać takim zawirusowanym mordercą.

Wkurzały mnie też sceny wbijania wideł w kobiece ciała, stosy spalonych trupów i urządzania sobie polowania na ludzi... No ale cóż, podobno dzisiejsze horrory bez TEGO istnieć nie mogą. TEGO - czytaj kiczu. A przynajmniej tak się wydaje ich twórcom.

Dialogi i gra aktorów też nie wniosły tej produkcji na wyżyny. Ale przyznajmy to wprost - w takim horrorze nie to jest najważniejsze.

Film zły nie jest. 6+, może trochę na wyrost, ale za to za autentyczne uczucie strachu podczas oglądania Opętanych. Przynajmniej nie było UFO i potworów z bagien..

9 Shane'a Acker'a - oby więcej takich przypadków



 



Już ponad rok minął od premiery 9 Shane'a Acker'a. Początkowo walczyłam, by go nie zobaczyć. Postapokaliptystyczne wizje,a wśród nich biegający dziwnie wyglądający pamperek i pewnie zero fabuły.. To raczej nie dla mnie - myślałam.

Jak to jednak w życiu bywa, przypadki się zdarzają. Marie von Ebner-Eschenbach powiedziała "Przypadek - to zawoalowana konieczność". Nic dodać nic ująć.

Jako, że jednym z gatunków, które nie są mi szczególnie bliskie, ale czasem lubię się z nimi zetknąć (o musicalu mowa), chciałam zobaczyć Dziewięć Rob'a Marchall'a. Opinie szałowe nie były, ale z doświadczenia wiem, że nie można na nich polegać. Doszłam więc do wniosku, że najlepszym rozwiązaniem jest samodzielne zetknięcie się z tą materią.

Powtórzę się - jak to w życiu bywa, zamiast Dziewięć stałam się posiadaczką 9. Niby jedna cyfra, prawie to samo - a tu proszę. Prawie robi wielką różnicę, jak to zauważył spec od reklamy pewnego piwa. Postanowiłam więc, że zobaczę tę postapokaliptystyczną papkę dla dorosłych.

I tu szok. Jakże mylne były moje myśli o tym filmie! Uwagę przykuwa nie tylko rewelacyjna animacja, ale też doskonała fabuła. Zniszczony świat, w którym jedynymi żywymi istotami są stworzone przez nieżyjącego już naukowca materiałowe ludziki, jest przeraźliwie realny. To nawiązanie nie tylko do wojen, które już za nami, ale też do tego, co w niedalekiej przyszłości może się przydarzyć ludzkości.

Świat zawładnięty przez maszyny niejednokrotnie był tematem filmów. Rzadko się jednak zdarza, by walkę o ocalenie resztek cywilizacji podejmowały fragmenty ludzkiej duszy - rozbite w materiałowe kukiełki - będące tak niezgodne co do słuszności podejmowanych działań.

Bajka mądra i piękna - niestety nie dla dzieci, które reagują na nią płaczem. Nie można się im dziwić - mroczna atmosfera, psy-szkieletory z przerażającymi pyskami, zmiecione z powierzchni ziemi miasta - wszystko to sprawia, że 9 nie jest kolejnym Shrekiem, czy Królem Lwem.

Dorośli znajdą jednak w 9 wiele życiowych mądrości, chociażby tych związanych z walką o ocalenie resztek człowieczeństwa. Za wszelką cenę.

Incepcja – czyli Christopher Nolan przekombinował





Od premiery Incepcji minęły trzy miesiące, a ja dopiero teraz miałam „przyjemność” oglądać najnowsze dziecko Nolana. Mroczny rycerz, Batman – Początek, Bezsenność i Prestiż miały być niczym w porównaniu z Incepcją właśnie. Opowieści znajomych były zachęcające – ochy, achy, że świetny pomysł, że świetna gra aktorów, że świetna muzyka.

Ok. Zgadzam się – pomysł na Incepcję jest rewelacyjny. Idea poruszania się w ludzkim umyśle, jak w rzeczywistym świecie jest fascynująca. Tworzenie alternatywnego świata, w którym może się znaleźć absolutnie wszystko to jedno z niespełnionych marzeń każdego z nas. Najbardziej ujęła mnie Ariadne i jej próba „zaginania” ulic, nakładania ich na siebie. Mistrzowska koncepcja.

Sama incepcja – zasianie w umyśle w obcego człowieka myśli, która przerodzi się w jego własną – sprawia, że zaczynamy się zastanawiać, gdzie leży granica pomiędzy możliwym a niemożliwym.

Technicznie i muzycznie nie ma się do czego przyczepić – świetne zdjęcia, świetny montaż, świetna ścieżka dźwiękowa. Aktorsko nie jest źle – choć Leonardo DiCaprio sprawia wrażenie jakby właśnie uciekł z Titanica, a Marion Cotillard krążyła gdzieś w świecie paryskich sal koncertowych.. Ellen Page, która z całą pewnością należy do przyszłości Hollywood, nie wygląda na studentkę architektury, raczej na uczennicę gimnazjum, która stara się zgrywać matkę DiCaprio. Mało to przekonujące. Najbardziej uwagę przykuwa Arthur (Joseph Gordon-Levitt – troszkę wyrósł od czasów Halloween - 20 lat później), niby konserwatywny, ale jednak elegancki i dostojny.

Ale. Zawsze jest jakieś ale. Nie jestem fanką surrealizmu i filmów z gatunku Science-fiction. Lubię dobrą intrygę i niespodzianki w trakcie seansu. Bo, jak to się mówi, apetyt rośnie w miarę jedzenia. Incepcja niestety bardzo mnie zmęczyła. Nolan chciał chyba sprezentować widzom zbyt wiele niespodzianek, które w trakcie realizacji wymknęły się spod kontroli. Hitchcockowskie niedopowiedzenia są tu banalnie proste, a to, co powiedziane wprost woła o pomstę do nieba z powodu wieloznaczności. Upadek samochodu z mostu, który ma trwać 10 sekund zamienia się w niewyobrażalnie długie 10 sekund, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę to, że w równoległych warstwach snu bohaterowie mieli więcej czasu. 

Nolan przekombinował. A mogło być tak pięknie. Czasem lepiej wybrać prostotę niż na siłę komplikować już i tak skomplikowaną fabułę. I szczerze przyznam, że Oscara, mimo wielu takich właśnie plotek, dla Incepcji nie widzę. Wolę starego Nolana z Prestiżem i Batmanem na czele..

Number One

Niniejszy blog powstał z wewnętrznej potrzeby uzewnętrzniania swoich filmowych przemyśleń. To próba stworzenia zbioru recenzji oglądanych przeze mnie produkcji, które w mniejszym lub większym stopniu sprawiły, że zawiesiłam na nich oko. 

Jako kinomaniaczka uwielbiam filmy DOBRE. Wiem wiem, to pojęcie względne. Trudno jednak określić precyzyjnie czym jest dobry film lub do jakiego gatunku powinien się zaliczać. Dla mnie dobrym filmem jest taka produkcja, która na długo zostaje w mojej głowie i to nie ze względu na obrzydzenie. Gdy nie mogę zasnąć i zastanawiam się nad tym, jak autor wpadł na pomysł zawarty w scenariuszu albo nad techniką aktorów albo nad zwrotami akcji albo jeszcze nad czymś innym - wiem, że to był DOBRY film. 

Najbardziej cenię horrory. Nie te bzdurne z istotami z kosmosu, czy cieniutkie jak barszcz w przydrożnym bistro. Lubię się bać, bo jak powiedział John Carpenter,
Fear is the most powerful emotion in the human race and fear of the unknown is probably the most ancient. You're dealing with stuff that everybody has felt. From being little babies we're frightened of the dark, we're frightened of the unknown. 

Lubię slashery, ale te stare - klasyki z hektolitrami sztucznej krwi wylewanymi w sterylnie przygotowanych domach. Lubię też kino grozy Hitchcocka. Mistrz suspensu potrafił się obejść bez zbędnych ceregieli. W świetnej Psychozie  zwykły arbuz wystarczył, by widzowie krzyczeli oglądając scenę pod prysznicem. Nie kręcą mnie wampiry, potwory, kosmiczne ufoludki. Strachu przed nimi nie można nazwać realnym. Wyimaginowane bzdury nie działają na naszą psychikę tak, jak chociażby realne zagrożenie terroryzmem, seryjni mordercy, czy dokładnie wymyślona intryga psychola. DOBRY horror ma sprawiać, że podczas seansu ze strachu mam zjeść wszystkie moje paznokcie i nie móc przerwać oglądania choćby na siku. Takie właśnie lubię.

Uwielbiam też thrillery, kryminały, filmy sensacyjne. Czasem łezkę w oku wywoła u mnie dramat. Pośmieję się przy komedii. Chętnie oglądam bajki pełnometrażowe, bo wbrew pozorom, nie są tylko dla dzieci. Ostatnio 9 Shane'a Acker'a zrobił na mnie przeogromne wrażenie. Myślę, że zasłużył na osobny post, więc nie będę się tu nad nim rozwijać.

Na Filmobraniu pisać będę przede wszystkim o filmach, które miałam (nie)przyjemność zobaczyć. Z pewnością znajdzie się tutaj również miejsce dla kochanych horrorów i tematów z nimi związanych, czy innych zagadnień ze świata filmu. Chęci i czas są, byleby została motywacja :)

Film to życie, z którego wymazano plamy nudy.

Alfred Hitchock

Nudno nie będzie!
 
Copyright 2009 Filmobranie. All rights reserved.
Free WordPress Themes Presented by EZwpthemes.
Bloggerized by Miss Dothy