RSS

Film powinien zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć.
Alfred Hitchcock

The Rocky Horror Picture Show




Przy tym filmie każdy inny jest niczym - tak powinna brzmieć cała recenzja The Rocky Horror Picture Show. Absolutny majstersztyk, który mimo tego, że jest przepełniony aż nadto absurdem, ma w sobie to COŚ.

Każda, absolutnie każda piosenka z tego popierniczonego filmu jest hitem. Każdy, absolutnie każdy bohater jest doskonale zagrany. Każdego wyróżnia indywidualizm i inne podejście do rzeczywistości.

Bezapelacyjnie najlepszym aktorem, który pojawił się w The Rocky Horror Picture Show jest Tim Curry. Doktor Frank-N-Furter to chyba najbardziej popierniczona postać świata kina. Sweet Transvestite i Frankenstein w jednym! Lepiej być nie może! Świetni w swoich rolach są też Magenta (Patricia Quinn) i jej brat Riff Raff (Richard O'Brien).

The Rocky Horror Picture Show to niewątpliwie film, który mnie zaskoczył. Nie przepadam za kiczem i reprezentowaną tu stylistyką. Historia sama w sobie rewelacyjna nie jest, ale wykonania piosenek pojawiające się na ekranie rekompensują wszystkie inne niedociągnięcia tej produkcji. Time Warp to dla mnie hit numer jeden. Zaraz potem są Hot Patootie - Bless My Soul, Touch-A, Touch-A Touch Me i Sweet Transvestite. Wszystkie piosenki są świetne!

Minęło już 35 lat od premiery The Rocky Horror Picture Show. A film wciąż grywany jest w kinach całego świata. Nie dziwię się - po prostu wyprzedził swoje czasy.

R E W E L A C J A!

RED - niestety poniżej oczekiwań




Trailer filmu RED zapowiadał, że wyjdę z kina zadowolona. Świetni aktorzy, wartka akcja, a to wszystko spięte przez sporą dawkę humoru. Niestety, jak to coraz częściej bywa, twórca trailera wybrał z filmu wszystkie najlepsze momenty. 

John Malkovich, Morgan Freeman, Helen Mirren i fenomenalny, jak zawsze, Bruce Willis, mieli doskonałe momenty. Przez kilka minut było nawet bardzo zabawnie. Te minuty można jednak policzyć na palcach jednej ręki. A na 90-minutowy film to jednak chyba troszkę mało.

Byłam pewna, że Robert Schwentke, reżyser RED, stworzył coś na miarę Jamesa Bonda podszytego humorem na poziomie. Oglądanie tego filmu miało być niezobowiązującą rozrywką, która może nie wniesie nic górnolotnego do mojego życia, ale pozwoli się nam odprężyć. A tu klops. Przed oczami migają nam obrazki, na których ze spluwami biegają emerytowani agenci CIA. Niby fajnie - uciekają, bo ktoś chce ich zabić. Tylko dlaczego? No właśnie, to moim zdaniem jest jedno wielkie nieporozumienie. Akcja napędzana jest przez jakieś bzdurne historyczne konszachty, o których powiedziane są dwa zdania. Byle tylko zabijać, rozwalać auta i robić demolkę.   

Z filmu absolutnie nic nie zapada w pamięć. No może poza niezwykłą rolą Helen Mirren. Królowa Elżbieta biega z karabinem, a co ważniejsze, sprawia jej to niezwykłą radość...

Ptasznik z Alcatraz




Ptasznik z Alcatraz to film, o którym kiedyś słyszałam, ale dopiero dziś miałam okazję go zobaczyć. I automatycznie stał się jednym z ulubionych. Niezwykła historia Roberta Strouda, który osadzony w federalnym więzieniu za dwa morderstwa (jedno popełnione za kratkami) staje się specjalistą od ornitologii.

To nie kolejna historia o magicznej przemianie złego więźnia w cudownego i dobrodusznego anioła. To prawdziwa (oparta na faktach) historia o desperacji, odkrywaniu siebie, swoich pasji i dążeniu do celu. Ptasznik z Alcatraz pokazuje walkę więźnia o możliwość rozwijania się za kratami. Nie jest to jednak jedyna walka jaką musi prowadzić. Stroud każdego dnia udowadniał, że ówczesny system penitencjarny w USA robi wszystko, by podciąć mu skrzydła. 

Stroud lata siedzenia w izolatce poświęcił na badania ptaków, ich krwi, układu odpornościowego. Przeprowadzał eksperymenty, które jak się później okazało doprowadziły do wynalezienia leku na ptasie choroby. Hodowcy byli pod wrażeniem, jednak system więziennictwa nie pozostawiał mu nadziei. Po wydaniu książki o chorobach ptaków (temat, w którym stał się cenionym w całych Stanach Zjednoczonych specjalistą) zajął się więc pisaniem historii amerykańskiego więziennictwa. Trafił do Alcatraz,  gdzie utwierdził się w przekonaniu, że resocjalizacja i przygotowanie do życia na wolności nie istnieje.

Mimo, że film nakręcono w 1962 roku ogląda się go z zapartym tchem. Niektóre ujęcia są może zbyt długie, trudno się jednak temu dziwić, film powstał 50 lat temu. Z pewnością nie można się przyczepić do gry aktorów. Na widok Telly'ego Savalas'a uśmiech sam pojawia się na twarzy :). 

Ptasznik  z Alcatraz dołącza do innych filmów o więziennictwie, które uwielbiam - Skazanych na Shawshank i Zielonej mili.

Historia o "dupku", który zarobił miliony



 


The Social Network, najnowszy film Davida Fincher'a, odbiega znacznie od mojego wyobrażenie pewnego typu filmów tworzonych przez tego reżysera. Siedem, Gra, Podziemny krąg, Zodiak, czy Ciekawy przypadek Benjamina Buttona nie pasowały mi jakoś do historii Marka Zuckerberg'a, genialnego programisty, który stworzył Facebook'a.

Jak się jednak okazało, moje obawy były bezpodstawne. The Social Network, skupiony przede wszystkim według dwóch spraw sądowych wytoczonych Zuckerberg'owi (pierwsza za kradzież własności intelektualnej, a konkretnie pomysłu na portal, a druga za puszczenie z torbami swojego współpracownika i współzałożyciela Facebook'a), pokazuje, że rzeczywiście - posiadanie kręgosłupa moralnego w świecie dużych pieniędzy utrudnia życie. Zuckerberg przedstawiony został w sposób raczej negatywny. Raczej, bo jednak gdzieś w tym byciu "dupkiem" (jak jest wielokrotnie nazywany) tkwi metoda. Metoda na sukces.

Młody chłopak nie był łasy na pieniądze. Wciąż udowadniał to swojemu przyjacielowi - Eduardo, który od początku wspierał go finansowo. Jak się jednak później okazało, niewłaściwe towarzystwo (m.in. Sean'a Parker'a - twórcy Napstera) poróżniło przyjaciół bezpowrotnie.

Oglądając historię Facebook'a można odnieść wrażenie, że choć portal urodził się nadzwyczaj szybko i bez większych problemów, rozwijał się w prawdziwych bólach. Zuckerberg po drodze do zostania miliarderem (jest obecnie najmłodszym na świecie) stracił wielu przyjaciół. A tak naprawdę nie chodziło mu o pieniądze, tylko rozwijanie funkcji serwisu. Lekceważąco podchodził do reklam, możliwości osiągania zysku z portalu. A tu proszę - w 2008 roku, w 4 lata po uruchomieniu strony, miał na koncie 1,5 miliarda dolarów. Facebook obecnie jest wart o wiele wiele więcej - 25 miliardów $. 500 milionów użytkowników na całym świecie robi swoje. 

Dobra historia w doskonałym wykonaniu. Wciąga od początku do końca. Nie przeszkadzały mi nawet typowo informatyczne wtrącenia w dialogach. Świetna muzyka. Fincher ponownie udowodnił, że potrafi tworzyć filmy z wysokiej półki.

I ten trailer... Jeden z najlepszych jakie widziałam!

Mikro szczęki atakują




Drodzy wędkarze! Nie pijcie alkoholu podczas łowienia ryb na otwartej wodzie, bo głupia butelka wrzucona do akwenu może wywołać lawinę zdarzeń, o których nawet wam się nie śniło. Tak powinno brzmieć przesłanie filmu Pirania 3d. Trzęsienie ziemi, porywający wir, a na koniec budzące się do życia krwiożercze piranie. A to tylko dwie pierwsze minuty tego filmu i przedsmak dalszej akcji..

Pirania 3d to horror-porno, bo prawdziwym horrorem nazwać TEGO nie można. Szczególnie zabawna jest scena, w której dwie dziewczyny posiadające spore "cycuszki" (to słowo pada w tym filmie nadzwyczaj często) pływają nagie w jeziorze. W tle towarzyszy im muzyka klasyczna, która ma dodawać scenie wzniosłości. Ach jakie to piękne i  romantyczne..

Później jest coraz gorzej. Tysiące prehistorycznych piranii atakujących setki napalonych nastolatków i jeden biolog, geolog, czy cholera wie kto, ze strzelbą. Strzela do biednych rybek wybijając je pojedynczo. Tak, jakby to miało jakiś sens. I ta scena z odgryzionym penisem. Kto to wymyślił???

Zastanawiam się, kto przeznacza te miliony na filmy pokroju Piranii 3d. Kto poświęca swój czas na zrobienie zdjęć do takiego idiotyzmu i kto to później montuje.

Żenada to za mało powiedziane. To mega, giga, super żenada. Nie widziałam takiej od dawna. Wolę już nawet tanie filmy katastroficzne w niemieckim wykonaniu od megaprodukcji Alexandre'a Aja. I nie przyjmuje do wiadomości tego, że to pastisz pastiszu. Żałuję, że poświęciłam na ten film 1,5 h z mojego życia.

Jak dla mnie 1/10. 1 punkcik za lazurowy odcień wody...

Koszmar z ulicy.. remaków




Koszmar z ulicy Wiązów Samuel'a Bayer'a to kolejny z zupełnie niepotrzebnych i niezrozumiałych remaków horrorów ostatnich lat. Nie wiem jak przekonano Wes'a Craven'a, autora pierwowzoru, by Bayer mógł zrobić ten film. Pomachano mu pewnie plikiem banknotów przed nosem i cóż miał chłopina zrobić...

Freddy Krueger, legendarny psychopata, który zabija swoje ofiary w snach zyskał w tym filmie nowe oblicze. Odświeżono mu pasiasty sweterek, odświeżono też jego palczaste i jakże ostre szpikulce, którymi od lat, z tą samą sprawnością, rozrywa ludzkie ciała. Jego twarz, spalona i porysowana, nie sprawia już jednak, że głowę chowamy pod poduszkę za każdym razem, gdy pojawia się na ekranie. Nie wiem czy to to, że jestem starsza (pierwszą wersję oglądałam po kryjomu mając mało lat), czy może to, że stare horrory, szczególnie te z lat osiemdziesiątych mają niezwykłą atmosferę.

Najnowsza wersja Koszmaru z ulicy Wiązów ma ciekawą scenografię. Na myśl przychodzi mi stylistyka Halloween - rozmyte konktury, ciemność rozjaśniana delikatnymi barwami. Wizualnie jest więc nieźle. Gorzej jednak z fabułą. Freddy skupia się na szybkim i okrutnym (oczywiście) zabijaniu. Ręka, noga, mózg na ścianie, a w zasadzie na ekranie.

Jedyne co może zwrócić naszą uwagę to nowy wątek w biografii Freddy'ego. Scenariusz prowadzi nas bowiem przez początki jego psychopatycznego hobby. Wskazuje przyczynę jego zachowania. Dlaczego zabija? Trzeba się przekonać na własne oczy...

Koszmar z ulicy Wiązów to kolejny produkt dla nastolatków spragnionych zakrwawionych młodych ciał. Niestety, nie ma w nim nic odkrywczego. Poziom grozy nie zwala z nóg. Tak naprawdę przeraża tylko jedno - na 2012 rok zaplanowano kolejną część Koszmaru.. w wykonaniu Bayer'a.

Miała być dobra sensacja, a wyszedł kiepski Trick



 

Misterny plan, błyskotliwy humor, świetna sensacja z wartką akcją - tak reklamowali Trick producenci. Zastanawiam się gdzie ten humor i gdzie ta akcja, bo niestety ani do Vabanku, ani do Wielkiego Szu porównać Tricku nie można..

Jan Hryniak, reżyser Tricku, nie ma w swoim dorobku filmów sensacyjnych. Nie dziwi mnie więc fakt, że Trick jest sensacją słabą. Lubię polskie filmy o oszustach - klasyka z Vabank na czele wyznacza bardzo wysoki poziom w tym gatunku. Trick, reklamowany jako następca Vabank właśnie, nie dorasta mu do pięt.

Jedynym elementem tej produkcji, który się broni są aktorzy - Adamczyk vel "Papież" (stara się ponownie oderwać właśnie od tego przydomku - momentami udanie, momentami trochę mniej udanie..), Robert Więckiewicz (perfekcyjny agent Sieradzki) oraz Andrzej Chyra (zepsuty do szpiku kości Bukowski). Troszkę gorzej radzą sobie Karolina Gruszka (oszpecona dziwaczną fryzurą i ciągle głupiutko chichocząca) i np. Jacek Rozenek. Ich role są totalnie bezpłciowe. I bezpłciowy jest cały film.

Akcja przewidywalna, nie zauważyłam w niej fascynujących zwrotów akcji, czy rozwiązań, których jeszcze się nie widziało..

Pozytywnym aspektem Tricku jest fakt, że Polak potrafi. Polak potrafi idealnie podrobić banknoty 100-dolarowe tak, że nawet amerykańscy specjaliści zastanawiali się jak tego dokonał. A przy tym potrafi być dowcipny. O czym mowa? Trzeba wytrzymać do końca filmu, żeby się przekonać.

Wall Street 2: Pieniądz nie śpi




 

Oliver Stone, twórca Plutonu i Urodzonego 4 lipca, wyreżyserował kontynuację filmu Wall Street z 1987 roku. Pierwsza część zebrała dobre recenzje. Z drugą jest już niestety troszkę gorzej.

Wall Street: Money Never Sleeps rozpoczyna się w momencie, gdy Gordon Gekko (Michael Douglas) wychodzi z więzienia po odsiedzeniu wyroku z pierwszej części filmu. Historia dotyczy samego Gekko, ale też partnera jego córki - Jake'a Moore'a, którego gra Shia LaBeouf (i tu pierwszy klops - nie dzierżę tego pana, choć w tej produkcji nawet nieźle sobie poradził). Drugi klops to aktorka grająca córkę Gekko - Carey Mulligan (znana przede wszystkim z filmu Była sobie dziewczyna). Zero w niej życia, zero emocji. Jej twarz zawsze wyraża to samo - jestem zmęczona, co ja tutaj robię?

Sytuację ratuje sam Douglas, który jak przystało na rekina finansowego - jest bezwględny i cyniczny. Za nic ma sobie relacje z jedyną córką, którą najpierw sam przeprasza, a później robi w .. balona, delikatnie to ujmując.

Film w sumie ogląda się dobrze. Pokazano w nim nieustanną gonitwę za pieniądzem, wiecznie chcących więcej maklerów. Niestety, jako osoba, która z giełdą ma niewiele wspólnego (a w zasadzie NIC), to muszę przyznać, że te wszystkie fachowe słówka, wzrosty i spadki, przejęcia jednych firm przez inne - były odrobinę zagmatwane. Ogólnie jednak, można się zorientować o co chodzi.

Wielkim plusem Wall Street: Pieniądz nie śpi jest z pewnością muzyka. Większość piosenek na ścieżce dźwiękowej jest wykonywanych przez David'a Byrne'a. W szczególności Home i Life is long zwróciły moją uwagę.

Poszłam do kina na Wall Street 2 z nadzieję, że zobaczę dobrą obyczajówkę w świetnym wykonaniu. Nie zawiódł mnie Douglas. Sam film jednak - fantastycznym nie jest.

Zastanawia mnie tylko jedno. Czy Douglas nagrywając Wall Street 2 wiedział już, że ma raka. W pewnym momencie filmu głośno mówi o tym, czym jest ta choroba. Przypadek?

The Crazies aka Opętani - dobry strach nie jest zły





Na początku trzeba zaznaczyć, że The Crazies Breck'a Eisner'a nie są jego pomysłem. Reżyser stworzył remake filmu George'a Romero o tym samym tytule (choć w Polsce przetłumaczono go, jako Szaleńcy).

Oryginału nie widziałam, więc trudno jest mi się do niego odnieść. Znając jednak zamiłowanie Romero do ton ociekającego sztucznością make-upu i zombie można przypuszczać, że jego produkcja nie należałaby do moich faworytów... Oczywiście mogę się mylić, może kiedyś zobaczę wersję Romero i zmienię zdanie.

Wracając do filmu Eisner'a - Opętani to miła niespodzianka wśród tysięcy horrorów klasy B i C, w których nie dzieje się nic oprócz sztyletowania, strzelania w łeb, gryzienia i odcinania kończyn.

Zaczyna się mocno, a później jest tylko lepiej. Hitchock miał rację! Napięcie może wciąż rosnąć! Niewielkie amerykańskie rolnicze miasteczko, a w nim mecz baseballu w wykonaniu dzieciaków. Nagle na boisku pojawia się rolnik z giwerą w ręku. Najporządniejszy obywatel Ogden Marsh, bo tak nazywa się ta mieścina, szeryf Dutton (of course!), w obronie własnej zabija "szaleńca".

Po tym wydarzeniu zaczynają dziać się równie niezwykłe historie. Kochany ojciec rodziny więzi, a potem podpala swoje dziecko i żonę. Itp. itd.

Coś tu śmierdzi - myśli szeryf. Długo myśleć nie musiał, bo jak się szybko okazało do mieściny przyjechały setki żołnierzy. I jak bomba spada wieść - w pobliskiej rzece rozbił się samolot z wirusem, który teraz rozprzestrzenia się przez wodę.

Szeryf, jego żonka (uznana za chorą), a także współpracownik Dutton'a i młoda dziewucha uciekają przed wojskiem, by ocalić swe życie. Na drodze spotykają "opętanych" mieszkańców wciąż pozostających, którym też udało się umknąć wojskowym radarom.

Opętani przypadli mi do gustu (w skali od 1 do 10 daje 6+). Przede wszystkim dlatego, że przedstawiają sytuację, która może zaistnieć. Kto z nas tak naprawdę wie, jakie wirusy już powstały w tajnych laboratoriach i kiedy przyjdzie nam się z nimi zetknąć? Nikt. I właśnie to jest przerażające.

Tak, tak - filmów tego typu było już sporo. Wojsko wkracza, morduje mieszkańców, by zatuszować swój błąd, swoją niekompetencję i nieodpowiedzialność. Oczywiście cierpią zwykli ludzie. I oczywiście nikt nie chce tym ludziom pomóc. Wszechobecna znieczulica z jednej strony irytuje, a z drugiej przypomina otaczającą nas rzeczywistość.

Od zawsze miałam skłonności do lubienia amerykańskiej prowincji. Te białe domy, fotele bujane, przystrzyżone trawniczki - wszystko daje obraz cudownej idylli. W Opętanych idylla zakłócona zostaje przez jakże prozaiczną rzecz - wirus budzący w ludziach najgorsze instynkty. I przez to dobrzy ludzie, zacni obywatele pozbawieni zostają poczucia bezpieczeństwa.

Opętani mają jednak sporo, moim zdaniem, słabiutkich elementów. Zupełnie niepotrzebne były charakteryzacyjne wynaturzenia niektórych bohaterów. Wirus, który robił z ludzi morderców nagle sprawiał, że "przystojni panowie" mieli wyłupiaste gały i sterczące żyły szyjne. Mi to do szczęścia potrzebne nie było. Myślę, że unikanie takich zombi'owskich posunięć dodałoby Opętanym grozy i wywołało u widzów jeszcze większe przerażenie. Bo najbardziej przeraża normalność, fakt, że facet zza rogu może się okazać takim zawirusowanym mordercą.

Wkurzały mnie też sceny wbijania wideł w kobiece ciała, stosy spalonych trupów i urządzania sobie polowania na ludzi... No ale cóż, podobno dzisiejsze horrory bez TEGO istnieć nie mogą. TEGO - czytaj kiczu. A przynajmniej tak się wydaje ich twórcom.

Dialogi i gra aktorów też nie wniosły tej produkcji na wyżyny. Ale przyznajmy to wprost - w takim horrorze nie to jest najważniejsze.

Film zły nie jest. 6+, może trochę na wyrost, ale za to za autentyczne uczucie strachu podczas oglądania Opętanych. Przynajmniej nie było UFO i potworów z bagien..

9 Shane'a Acker'a - oby więcej takich przypadków



 



Już ponad rok minął od premiery 9 Shane'a Acker'a. Początkowo walczyłam, by go nie zobaczyć. Postapokaliptystyczne wizje,a wśród nich biegający dziwnie wyglądający pamperek i pewnie zero fabuły.. To raczej nie dla mnie - myślałam.

Jak to jednak w życiu bywa, przypadki się zdarzają. Marie von Ebner-Eschenbach powiedziała "Przypadek - to zawoalowana konieczność". Nic dodać nic ująć.

Jako, że jednym z gatunków, które nie są mi szczególnie bliskie, ale czasem lubię się z nimi zetknąć (o musicalu mowa), chciałam zobaczyć Dziewięć Rob'a Marchall'a. Opinie szałowe nie były, ale z doświadczenia wiem, że nie można na nich polegać. Doszłam więc do wniosku, że najlepszym rozwiązaniem jest samodzielne zetknięcie się z tą materią.

Powtórzę się - jak to w życiu bywa, zamiast Dziewięć stałam się posiadaczką 9. Niby jedna cyfra, prawie to samo - a tu proszę. Prawie robi wielką różnicę, jak to zauważył spec od reklamy pewnego piwa. Postanowiłam więc, że zobaczę tę postapokaliptystyczną papkę dla dorosłych.

I tu szok. Jakże mylne były moje myśli o tym filmie! Uwagę przykuwa nie tylko rewelacyjna animacja, ale też doskonała fabuła. Zniszczony świat, w którym jedynymi żywymi istotami są stworzone przez nieżyjącego już naukowca materiałowe ludziki, jest przeraźliwie realny. To nawiązanie nie tylko do wojen, które już za nami, ale też do tego, co w niedalekiej przyszłości może się przydarzyć ludzkości.

Świat zawładnięty przez maszyny niejednokrotnie był tematem filmów. Rzadko się jednak zdarza, by walkę o ocalenie resztek cywilizacji podejmowały fragmenty ludzkiej duszy - rozbite w materiałowe kukiełki - będące tak niezgodne co do słuszności podejmowanych działań.

Bajka mądra i piękna - niestety nie dla dzieci, które reagują na nią płaczem. Nie można się im dziwić - mroczna atmosfera, psy-szkieletory z przerażającymi pyskami, zmiecione z powierzchni ziemi miasta - wszystko to sprawia, że 9 nie jest kolejnym Shrekiem, czy Królem Lwem.

Dorośli znajdą jednak w 9 wiele życiowych mądrości, chociażby tych związanych z walką o ocalenie resztek człowieczeństwa. Za wszelką cenę.

Incepcja – czyli Christopher Nolan przekombinował





Od premiery Incepcji minęły trzy miesiące, a ja dopiero teraz miałam „przyjemność” oglądać najnowsze dziecko Nolana. Mroczny rycerz, Batman – Początek, Bezsenność i Prestiż miały być niczym w porównaniu z Incepcją właśnie. Opowieści znajomych były zachęcające – ochy, achy, że świetny pomysł, że świetna gra aktorów, że świetna muzyka.

Ok. Zgadzam się – pomysł na Incepcję jest rewelacyjny. Idea poruszania się w ludzkim umyśle, jak w rzeczywistym świecie jest fascynująca. Tworzenie alternatywnego świata, w którym może się znaleźć absolutnie wszystko to jedno z niespełnionych marzeń każdego z nas. Najbardziej ujęła mnie Ariadne i jej próba „zaginania” ulic, nakładania ich na siebie. Mistrzowska koncepcja.

Sama incepcja – zasianie w umyśle w obcego człowieka myśli, która przerodzi się w jego własną – sprawia, że zaczynamy się zastanawiać, gdzie leży granica pomiędzy możliwym a niemożliwym.

Technicznie i muzycznie nie ma się do czego przyczepić – świetne zdjęcia, świetny montaż, świetna ścieżka dźwiękowa. Aktorsko nie jest źle – choć Leonardo DiCaprio sprawia wrażenie jakby właśnie uciekł z Titanica, a Marion Cotillard krążyła gdzieś w świecie paryskich sal koncertowych.. Ellen Page, która z całą pewnością należy do przyszłości Hollywood, nie wygląda na studentkę architektury, raczej na uczennicę gimnazjum, która stara się zgrywać matkę DiCaprio. Mało to przekonujące. Najbardziej uwagę przykuwa Arthur (Joseph Gordon-Levitt – troszkę wyrósł od czasów Halloween - 20 lat później), niby konserwatywny, ale jednak elegancki i dostojny.

Ale. Zawsze jest jakieś ale. Nie jestem fanką surrealizmu i filmów z gatunku Science-fiction. Lubię dobrą intrygę i niespodzianki w trakcie seansu. Bo, jak to się mówi, apetyt rośnie w miarę jedzenia. Incepcja niestety bardzo mnie zmęczyła. Nolan chciał chyba sprezentować widzom zbyt wiele niespodzianek, które w trakcie realizacji wymknęły się spod kontroli. Hitchcockowskie niedopowiedzenia są tu banalnie proste, a to, co powiedziane wprost woła o pomstę do nieba z powodu wieloznaczności. Upadek samochodu z mostu, który ma trwać 10 sekund zamienia się w niewyobrażalnie długie 10 sekund, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę to, że w równoległych warstwach snu bohaterowie mieli więcej czasu. 

Nolan przekombinował. A mogło być tak pięknie. Czasem lepiej wybrać prostotę niż na siłę komplikować już i tak skomplikowaną fabułę. I szczerze przyznam, że Oscara, mimo wielu takich właśnie plotek, dla Incepcji nie widzę. Wolę starego Nolana z Prestiżem i Batmanem na czele..

Number One

Niniejszy blog powstał z wewnętrznej potrzeby uzewnętrzniania swoich filmowych przemyśleń. To próba stworzenia zbioru recenzji oglądanych przeze mnie produkcji, które w mniejszym lub większym stopniu sprawiły, że zawiesiłam na nich oko. 

Jako kinomaniaczka uwielbiam filmy DOBRE. Wiem wiem, to pojęcie względne. Trudno jednak określić precyzyjnie czym jest dobry film lub do jakiego gatunku powinien się zaliczać. Dla mnie dobrym filmem jest taka produkcja, która na długo zostaje w mojej głowie i to nie ze względu na obrzydzenie. Gdy nie mogę zasnąć i zastanawiam się nad tym, jak autor wpadł na pomysł zawarty w scenariuszu albo nad techniką aktorów albo nad zwrotami akcji albo jeszcze nad czymś innym - wiem, że to był DOBRY film. 

Najbardziej cenię horrory. Nie te bzdurne z istotami z kosmosu, czy cieniutkie jak barszcz w przydrożnym bistro. Lubię się bać, bo jak powiedział John Carpenter,
Fear is the most powerful emotion in the human race and fear of the unknown is probably the most ancient. You're dealing with stuff that everybody has felt. From being little babies we're frightened of the dark, we're frightened of the unknown. 

Lubię slashery, ale te stare - klasyki z hektolitrami sztucznej krwi wylewanymi w sterylnie przygotowanych domach. Lubię też kino grozy Hitchcocka. Mistrz suspensu potrafił się obejść bez zbędnych ceregieli. W świetnej Psychozie  zwykły arbuz wystarczył, by widzowie krzyczeli oglądając scenę pod prysznicem. Nie kręcą mnie wampiry, potwory, kosmiczne ufoludki. Strachu przed nimi nie można nazwać realnym. Wyimaginowane bzdury nie działają na naszą psychikę tak, jak chociażby realne zagrożenie terroryzmem, seryjni mordercy, czy dokładnie wymyślona intryga psychola. DOBRY horror ma sprawiać, że podczas seansu ze strachu mam zjeść wszystkie moje paznokcie i nie móc przerwać oglądania choćby na siku. Takie właśnie lubię.

Uwielbiam też thrillery, kryminały, filmy sensacyjne. Czasem łezkę w oku wywoła u mnie dramat. Pośmieję się przy komedii. Chętnie oglądam bajki pełnometrażowe, bo wbrew pozorom, nie są tylko dla dzieci. Ostatnio 9 Shane'a Acker'a zrobił na mnie przeogromne wrażenie. Myślę, że zasłużył na osobny post, więc nie będę się tu nad nim rozwijać.

Na Filmobraniu pisać będę przede wszystkim o filmach, które miałam (nie)przyjemność zobaczyć. Z pewnością znajdzie się tutaj również miejsce dla kochanych horrorów i tematów z nimi związanych, czy innych zagadnień ze świata filmu. Chęci i czas są, byleby została motywacja :)

Film to życie, z którego wymazano plamy nudy.

Alfred Hitchock

Nudno nie będzie!
 
Copyright 2009 Filmobranie. All rights reserved.
Free WordPress Themes Presented by EZwpthemes.
Bloggerized by Miss Dothy